Kiedyś święta były dla mnie czekaniem na pierwszą gwiazdkę, przecierpieniem kolacji i rozpakowywaniem prezentów. Miewały też delikatne zabarwienie religijne dzięki moim dziadkom. I smak, a jakże, opłatka (porywanego przy składaniu życzeń w jak największych kawałkach).
Pierwsza zniknęła warstwa religijna – z nią stykam się tylko przypadkowo i pokrótce. Potem smakowa – z konieczności dom przestawił się na bezglutenowy opłatek. Nadal dobry, ale… nie ten sam. Gwiazdka gdzieś się rozmyła, bo w patchworkowych rodzinach daty i godziny przestają mieć takie znaczenie. Ważniejsze jest dogranie terminów.
Prezenty straciły swój blichtr, chociaż obserwowanie młodszego rodzeństwa rozrywającego prezentowy papier nadal dostarcza mi pewnej przyjemności. Dawanie wolę jednak w mniejszych dawkach i bardziej kameralnych warunkach. Otrzymywanie czegoś w Wigilię jest natomiast miłym (obowiązkowym) zapewnieniem: „nie zapomnieliśmy o Tobie”, „widzimy Cię”.
W czasach smarkatszych nie docierał do mnie do końca społeczny aspekt świąt – rodziny na powrót sklejające się w całość, prowizorycznie łączone ze sobą odległe miejsca na mapie.
Dziś to dostrzegam, ale przez to zauważam też tego ciemniejszą stronę: podróż przeładowanym samochodem, dyskusje o PiSie z ludźmi, których prawie się nie zna, spanie na podłodze z braku miejsca i „ale ryba to nie mięso”, a także szpile wbijane z zaskoczenia.
Nie zapominajmy też o klasycznym zestawie pytań krążących wokół
a) związków,
b) wagi,
c) życiowych niepowodzeń (opcjonalnie łączących się z podpunktami a i b).
O dziwo, w tym roku całkiem nieźle się w tym wszystkim odnalazłam. Co prawda bolą mnie plecy (podłoga ma tę szczególną cechę bycia twardą), ale nastrój mi dopisuje. Udało mi się negatywnej energii nie dopuścić zbyt blisko, a wszystkie pozytywne aspekty wykorzystać na maksa.
Toteż przespacerowałam się wsią, podziwiałam lekko jedynie niepokojące pole grudniowej kukurydzy, obfotografowałam moje cudowne siostry, przegadałam dręczące mnie sprawy z ulubionym kuzynem (nasuwa mi się jedno pytanie: jak on to wytrzymał?), wygłaskałam z lokalnego kota +/- 2 kilogramy sierści, przeczytałam 500 stron dobrej powieści, zjadłam (co najmniej jedną) tabliczkę gorzkiej czekolady, wypiłam martini przyozdobiona jelenimi rogami i przytuliłam najlepsze na świecie babcię i ciocię.