Większość książek czytam od razu – bez dłuższych przerw w lekturze. Czasem zajmuje mi to dzień, czasem pięć. Trafiają się też takie, których nigdy nie kończę i takie, z którymi spędzam miesiąc lub dwa. „Przejęzyczeniu” poświęciłam prawie trzy miesiące. Nie z niechęci do lektury. Raczej z niechęci do jej zakończenia. W pewnym momencie mnie olśniło. Zorientowałam się, że przecież zawsze mogę wrócić do pierwszej strony i raz jeszcze udać się w tę niesamowitą językową podróż. Nie było to wcale takie oczywiste, jako że na ponowne lektury nie pozwalałam sobie od lat. Dopiero w tym roku na nowo odkrywam przyjemność płynącą z czytania czegoś ponownie.
„Przejęzyczenie” towarzyszyło mi od końca stycznia do pierwszych dni kwietnia. Dzisiejsza deszczowa pogoda sprawiła, że zapragnęłam zakopać się pod kołdrą z ciepłą herbatą i wrócić do któregoś z wywiadów. Wywiadów – bo książka ta jest w istocie zbiorem rozmów z tłumaczami. Przeprowadziła je Zofia Zaleska, którą za ten pomysł mogłabym nosić na rękach.
Odkładając na moment tłumaczy na bok – Zaleskiej udało się namówić na rozmowę niesamowicie interesujących ludzi. Ludzi o przeróżnych charakterach, dużej wrażliwości i, zdawałoby się, niewyczerpanej ilości anegdot. Niektóre wywiady zabierają nas w podróż w czasie, inne każą zastanawiać się nad teraźniejszością, jeszcze inne wywołują uśmiechu i parsknięcia, a kolejne wprowadzają w refleksyjny nastrój. To się po prostu dobrze czyta.
(…) już jako młody chłopak dbałem o to, by jak najmniej czasu marnować. Każdy z nas marnuje nieprawdopodobną ilość czasu! Przy czym za marnowanie czasu nie uważam na przykład chwil lenistwa, włóczenia się przez wiele godzin po lasach czy polach, bo to robiłem i do dzisiaj robię. Zmarnowany czas to czas stracony na głupoty, na idiotyczne rozrywki, na bezpłodne rozmowy z – delikatnie mówiąc – średnio inteligentnymi ludźmi, na mnożenie nieciekawych kontaktów towarzyskich i podtrzymywanie ich z fałszywego poczucia lojalności.
Na przekład zwraca się uwagę przede wszystkim wtedy, gdy jest zły. Od czasu lektury „Przejęzyczenia” częściej zauważam i doceniam pracę tłumacza. Zabawiam się też w amatorskie tłumaczenie fragmentów książek, które czytam po angielsku. Języki interesowały mnie od zawsze, ich nauka sprawiała ogromną przyjemność, a jednak dopiero „Przejęzyczenie” zapoczątkowało moją fascynację kulturą przekładu i pogłębiło tę miłość do języków. Pozwolono mi podejrzeć tłumaczy przy pracy i, cóż, wpadłam.
[o Jerzym Lisowskim] Przede wszystkim umiał nas nauczyć, jakie to fajne zajęcie przebierać w słowach i wyławiać spośród nich to najlepsze. Zaciągał się carmenami i pokazywał, że słowa mają smak, barwę, objętość, melodię. Miał niezawodne wyczucie, zmysłowy kontakt z językiem, skutecznie zarażał nas swoją pasją. Potem trafiłam na świetną redaktorkę w PWN, Wandę Lipnik, która też ma podobny stosunek do języka. Nauczyli mnie, że nie ma na świecie lepszego zajęcia niż bawienie się w wielkiej piaskownicy języka.
Czym jest dobry przekład?
Czyli pytanie, które musiało pojawić się w każdej rozmowie.
Dobry przekład to taki, który po polsku brzmi bardzo naturalnie, tak jakby był to tekst autorski, stworzony w tym języku. Nic w nim nie zgrzyta, czytelnik zapomina, że ma do czynienia z tłumaczeniem.
Dobry przekład po pierwsze powinien dawać czytelnikowi satysfakcję, a po drugie wprowadzać do języka ojczystego nowe nuty, nowe wartości i walory, wzbogacać język i kulturę. Dobry przekład – przekład adekwatny w rozumieniu George’a Steinera – funkcjonuje w nowym środowisku językowym i kulturowym mniej więcej tak, jak oryginał w swoim środowisku. Pełni podobną rolę, sytuuje się na podobnym poziomie hierarchii kulturowej.
Dobry przekład to taki, który chce mi się czytać. To oczywiście brzmi strasznie arogancko i nic nie wyjaśnia.
Michał Kłobukowski
Doceniam
rozmowy tak lekkie i naturalne, że sprawiają wrażenie toczonych w sąsiednim pomieszczeniu. Wspaniały tytuł. Uzmysłowienie czytelnikowi wagi przekładu. Przybliżenie sylwetek samych tłumaczy, którzy tak często pozostają w cieniu. Uświadomienie mi mojej miłości do języków. Nieustanne wzmiankowanie tytułów książek w tak sprytny i nonszalancki sposób, że wynotowałam ich 45736 – z zamiarem ich przeczytania, oczywiście.
Narzekam
na jedną, uzmysłowioną mi przez pewną Natalię (dziękuję!), rzecz. W trakcie lektury kilkakrotnie odniosłam nie do końca określone wrażenie, które teraz umiem już ubrać w słowa. Przeprowadzająca wywiady czasem wydaje się patrzeć na swoich rozmówców z góry, a jej pytania bywają podszyte odrobiną aroganckiej nuty. Te drobne zgrzyty występują jednak w niewielkich ilościach i, na szczęście, nie przeszkadzają mi w uwielbianiu „Przejęzyczenia”.
Moje wrażenia
Pamiętam moje oszołomienie po pierwszej lekturze. To była pierwsza książka od dawna, która wyzwoliła we mnie prawdziwą dziecięcą ekscytację. Ponadto „Przejęzyczenie” wznieciło moją fascynację przekładem i zachęciło do zabawy językiem, czego nie praktykowałam od wielu miesięcy. O moich gorących uczuciach do projektu Zofii Zaleskiej może świadczyć także to, że (ja, sknera) zapłaciłam zań dwa razy. Najpierw – za ebooka, bo tak zwykle czytam, a później za wydanie w twardej oprawie. To jedna z tych niewielu książek, które chcę mieć.
Notatka na marginesie:
Chcę być Ireneuszem Kanią.
Instrukcja obsługi “Przejęzyczenia”
Wystarczy, że umieścisz książkę w strategicznym miejscu. „Przejęzyczenie. Rozmowy o przekładzie” to doskonała coffee table book. Wywiad do porannej kawy, wywiad do wypoczynku na balkonie/ogródku, wywiad do niedzielnego śniadania, wywiad do wieczornej herbaty… i będzie po książce. Kłobukowski w rozmowie stwierdził, że „dobrze mu robi cisza i inne niedzisiejsze atrakcje”. Mam nadzieję, że Tobie również, a książka spodoba Ci się tak samo jak spodobała się mnie.
Pytanie do Was
Zwracacie uwagę na przekład?