Nie mogłam napisać żadnego sensownie brzmiącego zdania. Zamarłam. Czułam, że każde słowo mnie obnaża. Ośmiesza. Ten blog był przez przypadek. Przez zabawny maraton czytelniczy i potrzebę dzielenia się wrażeniami. Ten jeden nieksiążkowy tekst też był przez przypadek. I przez przypadek weszło tu już ponad 11 000 ludzi. To onieśmiela. Dzielenie się słowami onieśmiela.
czytaj dalej

Druga klasa szkoły podstawowej

Patrzę na zeszyty lektur pełne „recenzji” przeczytanych i opisanych na ocenę książek. Wszystkie teksty przypłaciłam łzami, rozpaczą i bolesnym przekonaniem, że nie umiem pisać. Uspokajałam się dopiero po korekcie przeprowadzonej przez moją mamę. Patrzę więc na te zeszyty – i co, te wszystkie łzy – na nic? Jasne, dostałam dużo znaczków z wykrzyknikiem. (Najwyższa ocena w klasach 1-3, w których, jak wiadomo, ocen nie ma. Tia.) Nie czuję żebym na nie zasługiwała. Mama mi pomogła. Jednocześnie – chciałabym żeby te tekściki przeczytał ktoś poza nauczycielką i mamą. Idąc za sugestią tej drugiej – zakładam bloga. A potem drugiego i trzeciego. (Blox.pl, jeden z sześciu dostępnych szablonów, zapisywanie znajomej linku na kartce wyrwanej z zeszytu. Troszkę za tym tęsknię, sentymentalizm mnie dopada na starość.) Po jakimś czasie pisanie o książkach i kotach wydaje mi się głupie, usuwam to wszystko za jednym zamachem.

Druga klasa gimnazjum

Kupuję ładny zeszyt. Zapisuję kilka stron, a tydzień później je wyrywam. Moje słowa wydały mi się nieprzystające do tak ładnej okładki.
Zakładam bloga, na który wrzucam kilka tekstów, które chcę pokazać przyjaciółce. Usuwam go po jednym wrednym komentarzu znajomego znajomej. Zakładam drugiego bloga, recenzuję kilka filmów nabuzowana emocjami po festiwalu Ale Kino. Po miesiącu opatruję stronę hasłem i pracowicie usuwam wszelkie ślady mówiące o jej istnieniu.

Druga klasa liceum

W niektóre dni zaglądam na Zimno tutaj. Czasem nawet otwieram edytor tekstu i umieszczam palce w tym strategicznym miejscu – nad klawiaturą. Mrugam. Zamykam okno. Łatwiej jest udawać, że ta strona nie istnieje. Niecałe trzy miesiące temu nieco tylko drżącymi palcami kliknęłam w opublikuj i pobiegłam z recenzją na książkową grupę bawiącą się w czytelniczy maraton. Link zawędrował dalej niż przewidywałam. Przez moment pisałam więc dalej. Potem ucichłam. Moją ostatnią recenzję przeczytało prawie sześć tysięcy ludzi. Przytłoczyło mnie to.

Kilka tygodni temu maniakalnie sprzątałam. Wyrzuciłam wiele worków pełnych rzeczy śmieci. Jeden worek prawie w całości wypełniłam napoczętymi kiedyś zeszytami, dziennikami, pamiętnikami, szkicownikami. We wszystkich brakowało już wielu kartek. Rozpadały mi się w dłoniach.

Nie umiem konfrontować się z własnymi słowami

Podobno nie ja jedyna mam z tym problem. Autorzy zabraniają drukowania swoich debiutów, wykupują całe ich nakłady, a czasem nawet wykradają je z bibliotek. Mama ze swoimi niesamowitymi literackimi umiejętnościami, sarkastycznym zmysłem obserwacji i zawsze zaskakującą mnie wyobraźnią mogłaby pisać książki w ilościach hurtowych. Tymczasem twierdzi, że boryka się z tymi samymi wątpliwościami. Znajoma drze notes ze świetnymi wierszami. Ja wyrywam strony z dziennika co mniej więcej pięć wpisów. Powtarzam ten proces tak długo, aż z zeszytu zostaje mi połowa, która sypie się w dłoniach. Usuwam blogi. Gdy opada ekscytacja związana z dzieleniem się swoimi słowami, marzę tylko o ich wymazaniu.  „Nie są wystarczająco dobre. Są śmieszne– myślę.

A jednak… zawsze znajduję nowy zeszyt, nową kartkę, nowego bloga. A Zimno tutaj (jeszcze) nie usunęłam. 

PS Pani Korektor niesamowicie ucieszyła mnie informacją, że językowy purysta nie może już przybiec na mojego bloga i pokroić mnie za jego niewłaściwą odmianę. Zawsze niepokoił mnie taki scenariusz. Jedno zmartwienie z głowy. Dziękuję! <3

PS2 Zdjęcia, jak zwykle, pochodzą z Unsplash. Tym razem ilustrują moje poczucie bycia obserwowaną.