Czasami myślę, że w szkole było mi łatwo. Zbyt łatwo. Wszystko przychodziło mi ot tak (ale nie o tym jest ten tekst, nie zamierzam się w nim przechwalać – więc nie uciekaj, proszę). Pisanie szkolnych wypracowań, robienie projektów – to nie wymagało ode mnie większego wysiłku. Zawsze wychodziło mi dobrze.

To spowodowało, że wytworzyłam wokół siebie kulturę „oczekiwania, że Weronice Zimnej pójdzie dobrze”. Przez to otrzymanie oceny o jeden stopień niższej od mojej standardowej było fenomenem głośno komentowanym przez moje otoczenie. Moja jedyna jedynka w życiu stała się miejską legendą w mojej podstawówce.

Fun fact: dostałam ją za nieprzygotowanie się do recytacji wiersza z pamięci po dwutygodniowej chorobie. Zadanie zapowiedziano przed moim zniknięciem, więc zostałam odpytana w pierwszy dzień po powrocie. Powiedziałam, zgodnie z prawdą, że nie umiem powiedzieć tego wiersza. Dostałam jedynkę. Klasa zaszumiała. Gdy zadzwonił dzwonek, wybiegłam z płaczem na przerwę. Zadzwoniłam do mamy szlochając. Ona czule się roześmiała i powiedziała, że przecież nic się nie stało. Ja mimo wszystko nie umiałam poradzić sobie z tym, że dostając jedynkę, nie wpisałam się w oczekiwania innych osób i samej siebie. I to właśnie to było najgorsze.

Rzecz w tym, że powolutku zewnętrzne oczekiwania wobec mojej osoby mocno zakodowały się w mojej podświadomości. Stały się moimi własnymi. Miałam w głowie tylko jeden prawidłowy obraz Weroniki. Dobrej. We wszystkim.

Czwarte miejsce było porażką, 5- wstydem, rysunek mniej zaawansowany od rysunku przyjaciółki – końcem świata. (To są moje przykłady. Twoje mogą być zupełnie inne.)

Wtedy też przestałam próbować. 

Próbować rzeczy, w których mogłam, uwaga, nie okazać się najlepsza. Ograniczyłam się do strefy komfortu, w której mogłam błyszczeć i bezproblemowo spełniać oczekiwania, te własne i cudze. A jeśli już czegoś próbowałam – wycofywałam się z tego, gdy tylko uświadomiłam sobie, że nie idzie mi to szczególnie dobrze.

Jak wiele rzeczy mnie przez to ominęło? Jak wielu umiejętności nie nabyłam?

***

Nie było to łatwe (nie byłam w tym dobra!), ale na nowo nauczyłam się zaczynać i próbować. Pozwalać sobie na błędy. Byłam kiepska w popełnianiu błędów. Kiepska w byciu kiepską.

you have to be bad at it in order to get good at itNa początku roku wydrukowałam sobie plakat zaprojektowany przez Libby VanderPloeg. Przyglądam mu się kilka razy w tygodniu. Też możecie – link do legalnego pdfa znajdziecie tutaj.

Trwało to wieki. Bo przecież latami mój mózg zmieniał każdą uwagę/krytykę, nawet najdrobniejszą, w komunikat „nie rób tego, zrezygnuj, jesteś w tym kiepska, to nie ma sensu”.

Kluczem było polubienie się z procesem.

W ostatnich miesiącach wielokrotnie usłyszałam teksty takie jak „nie możesz być dla siebie taka surowa”. Na początku odbierałam to jako atak. Dziś to doceniam. I powolutku uczę się przyjmować krytykę, brać z niej to, co wartościowe i wprowadzać w życie. Zaprzyjaźniam się z feedbackiem. Lubię się z moimi nieidealnymi pierwszymi projektami, nieumiejętnością zrobienia wszystkiego tego, co bym chciała podczas edycji wideo, bieganiem na bardzo krótkie dystanse.

I powolutku, zupełnie mimochodem, robię się w tym wszystkim odrobinę lepsza. Zauważam drobny progres. Ale przede wszystkim cieszę się procesem. I samym robieniem czegoś – niezależnie od efektu. Sklejanie kolaży jest fajne, nawet jeśli efekt końcowy nie zwali mnie z nóg.

Lepiej mi się tak żyje. Może z czasem będzie jeszcze lepiej. To w końcu proces.

***

Łatwo jest Ci zajmować się rzeczami, które najzwyczajniej w świecie Ci nie wychodzą? Trenujesz, podnosisz swoje umiejętności, czy wręcz przeciwnie – rezygnujesz?

Ja bardzo długo wybierałam to drugie.